Rennkar, Shadow Dancer
Prawa Ręka Lidera/Tancerz Cieni
Dołączył: 19 Lut 2007
Posty: 1808
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 11 razy Ostrzeżeń: 0/10 Skąd: Amn
|
Wysłany: Sob 12:57, 26 Kwi 2008 Temat postu: Znaki część 1 |
|
Przedstawiam państwu moją pierwszą, w miarę udaną próbę rozpoczęcia książki.
Pisałem ją dość dawno temu...
Więc może nie być najlepsza, ale zapraszam serdecznie do lektury!
*****
Było to dziwne miejsce, pełne gracji i grozy. Szeroka przestrzeń, wypełniona wiszącymi w powietrzu kamiennymi kłami i wspaniałymi budowlami wyrastającymi z ziemi. Nie było widać końca tej równiny.
W największym zbiorze budowli nagle coś zaczęło się dziać!
Coś bardzo dziwnego i jeszcze bardziej nieoczekiwanego. Czarne kule pojawiały się dookoła budynków. Nagle cała przestrzeń zaczęła się trząść. Równina pękała, wielkie kawały lądu zaczęły odrywać się od ziemi i unosić w stronę czarnego wiru, który pojawił się nagle wysoko na niebie.
Dokoła słychać było opętańczy śmiech, a może był to po prostu odgłos wiatru, jego świst wśród pękającej ziemi?
Ciemne kulę oderwały się od budynków teraz pulsowały mocą, coraz mocniej w miarę zbliżania się do wiru.
Wtem na dole pojawił się biały błysk, a z niego wyszedł wysoki młodzieniec o jasnej karnacji. Objął spojrzeniem cały teren, po czym z beznamiętnym wyrazem twarzy strzepnął palce…
Wszystkie zabłyszczały jaskrawo złotym płomieniem.
Natychmiast zaczął wykonywać w powietrzu symbol. Był to najbardziej skomplikowany glif, jaki można sobie tylko wyobrazić.
Jego palce zamazywały się w oczach, a glif błyszczał coraz jaskrawiej. Zdawało się, że światło za chwilę pokryje cały teren, gdy nagle…
Nagle z góry spadł wir cieni. Z niego zaś wyszedł powolnym, majestatycznym krokiem chudy i wyraźnie wymarniały człowiek. Po jego torsie poruszały się cienie, pasma cienia opadły mu na rękę tworząc długi czarny kij.
-Kim jesteś, aby przeciwstawiać się bóstwu, śmiertelniku? – Zapytało bóstwo mroku, donośnym głosem. Którym zagłuszyło wycie wiatru. Donośny wariacki śmiech, zamilkł.
-Wracaj do cienia, podła kreaturo! Nie zniszczysz tego świata, ani żadnego innego! – Dobiegła przesycona mocą odpowiedz maga – Jam Jest Rennkar, Mistrz Gildii Światłości, Sługo Dobrych Bóstw! Jam Jest Poranek, który przepędza Ciemność w imię Prawdziwego boga!
-Naprawdę sądzisz, że zwykły sługa marnej podruby boga mnie pokona? – Wybuchnął gromkim śmiechem.
Rennkar dotknął środka znaku, po czym zamachnął się ręką. Znak poruszał się razem z nią. Jednak na końcu trasu dłoni, oderwał się i poleciał z niesamowitą prędkością w kierunku istoty.
Zaskoczony bóg podniósł miecz, aby mieć, choć drobną ochronę przed świetlistym dyskiem.
Dysk jednak przemknął przez prowizoryczny blok i uderzył w pierś chuderlawego mężczyzny. Rozbłysk światła mógłby oślepić zwykłego człowieka w promieniu wielu mil, lecz on skupił się i zmienił w czystą energię, rozcinając pierś boga jak gigantyczny miecz.
Nagle światło i ciemność rozpłynęły się, zostało coś pośredniego - Mdły półmrok, który ogarnął świat.
Rennkara otaczała słaba światłość, a umierające bóstwo aura cienia. Nagle obydwie aury znikły… A półmrok zapanował na dobre.
Mistrz Gildii Światłości powoli otworzył obolałe oczy. Leżał w wygodnym łóżku, przykryty puchową kołdrom.
-Wygrałem? – Zdołał wyszeptać
-Ss’thae został przegnany Mistrzu – Dobiegła go ciepła odpowiedz. Powoli odwrócił głowę w kierunku mówiącego. Skrzywił się… Ale nie wiedział dlaczego. Był to jeden z podległych mu mistrzów, którego dość lubił. Do teraz.
Nie wiedział, dlaczego, całe dobro i miłość wylewały się z niego, jak z przebitej beczki… dziurawego koryta…
Przeszył go dreszcz, który powoli zmieniał się w drgawki, kiedy dusza broniła się przed złem. Zemdlał.
Obudziło go światło, wszechogarniające światło.
Obudził go głos, wszechogarniający głos.
Obudził go bóg, sam Jedyny Prawdziwy…
- Zło ogarnęło cię Mój sługo, musisz opuścić uświęcone krainy… - Powiedział spokojnie Pan, z lekko zauważalnym żalem – Żegnaj sługo
- Tylko nie to Panie, nie to! – Nagle światło zgasło a Rennkar zaczął spadać… I spadać… I spadać…
Nagle stanął po środku wioski w skromnych szatach maga.
Magia Pana znikła, ale jego wiedza pozostała, i miał zamiar zrobić z niej jeszcze pewien użytek.
Ruszył do gospody z wrednym grymasem na twarzy. A za jego plecami, słońce powoli chowało się za horyzontem.
Uczeń Rennkara
Kansar powoli wykonywał skomplikowany (dla niego) symbol w powietrzu.
Jego palec wskazujący błyszczał delikatnym błękitem, którego ślady pozostawały w powietrzu dokładnie w miejscu, gdzie przed chwilą był palec.
Młody mag, dokończył znak, skupił się na nim… Między jego czołem a środkiem znaku, wytworzyła się niebieska nić z płynnego światła.
Światło zaczęło pulsować i grubieć w stronę znaku.
Powoli zaczynało być bezbarwne, kiedy nagle cały symbol i nić oderwały się od czoła ucznia i rozpadły się na tysiące błyszczących odłamków niby-szkła.
Uczeń cicho przeklął pod nosem.
Zza jego pleców dobiegło ciche westchnienie. Bez odwracania się, Kensar widział niezbyt przyjemny wyraz twarzy mistrza.
-I znowu to spieprzyłeś… - Powiedział bez ogródek Rennkar, mistrz Rennkar… Rennkar złośliwy. – Jesteś kompletnym nieudacznikiem!
-Wybacz mistrzu – Powiedział beznamiętnie uczeń – Jutro na pewno mi się to uda – W myślach wymyślał 1001 sposobów na uśmiercenie Mistrza, za jego obelgi… I nie tylko.
-Idź spać nieudaczniku… Nie mam zamiaru rozmawiać z takim beztalenciem jak ty!
Rennkar wyszedł zanim uczeń zdążył odpowiedzieć, gasząc po drodze wszystkie świece.
Młody uczeń stał jeszcze przez chwile w ciemności, po czym ruszył do swojej skromnej komnaty.
Co prawda Młody Adept Sztuki Tajemnej bardzo nie lubił mistrza, ale jeszcze bardziej pragnął nauczyć się magii.
Wygodne, pościelone łóżko zdawało się przyciągać ciało zmęczonego całodniowym treningiem ucznia do siebie.
Lecz on nie mógł sobie pozwolić iść spać, jeszcze nie.
Uczeń, usiadł przed ładnie i prosto wykonanym biurkiem na krześle obłożonym miękkim materiałem. Otworzył opasły tom starej księgi na pierwszym rozdziale i skrupulatnie sprawdzał, jaką czynność wykonał źle, podczas rzucania czaru.
Kiedy doszedł do ostatniej literki, głowa opadła mu na książkę.
Już zanim dotknęła papieru, Kensar smacznie spał.
Rano obudziło go chrząknięcie mistrza.
-Czas na trening nieudaczniku! Masz pięć minut na ubranie się i zjedzenie, po czym staw się w pokoju podstawowej magii. – Powiedział mistrz, po czym wyszedł.
Młody Adept sztuki magicznej, nie marnując czasu ubrał się i zjadł proste, ale dość pożywne śniadanie.
Parę sekund przed czasem wpadł zdyszany do Sali. Mistrz już tam na niego czekał, lekko zawiedziony, że nie może ukarać ucznia za spóźnienie.
- No to wracamy do wczorajszego treningu. – Mówił wyraźnie i stanowczo – Przyjrzyj się temu znakowi… Dobrze, teraz wykonaj po próbnie bez użycia magii. – Po parokrotnym próbnym wykonaniu znaku, uczeń powinien być gotowy do wykonania znaku z użyciem energii magicznej – Teraz wykonaj ten znak, używając odpowiedniej ilości magii – Palec ucznia zabłyszczał dość delikatnym błękitem, a na czole ucznia pojawił się koralik potu. Na jego twarzy było widać więcej desperacji i zdenerwowania niż skupienia. Mistrz to zauważył i chciał skomentować, ale coś go powstrzymało. Może blask drugiego palca?
Albowiem siłę maga, oznaczały następujące czynniki:
-Umiejętności teoretyczne i praktyczne (Poznawanie symboli i umiejętności ich wyrysowania.)
-Moc właściwa (Z której mógł czerpać do symboli, zależała od siły woli i siły fizycznej)
-Ilość przekaźników energii (Palców u ręki, Każdy palec oznaczał stopień rozwoju energii i wiedzy teoretycznej).
Potężniejsi magowie potrafią kontrolować ilość używanych przekaźników, wiec na później nie jest to pewny miernik.
Niewiele osób w jego wieku posiadało dwa przekaźniki, z tego, co pamiętał sędziwy mag, żaden na tym świecie.
Kiedy Mistrz tak rozważał, uczeń nie czując na sobie spojrzenia mentora, skupił się całkowicie na magii. Maska koncentracji całkowicie zakryła jego uczucia.
Palce powoli zaczęły się poruszać. (Od początku uczy się wykorzystywać wszystkie palce, mimo, że tylko jeden ma moc). Uczeń był świadomy kreślenia tylko jednej niebieskiej linii, a powstawały dwie. Mistrz spostrzewszy to cofnął się odrobinkę, w takich sytuacjach nic nie jest pewne.
Uczeń zakończył dość skomplikowany wzór składający się z dwóch linii. Skupił się na nim, po czym myślą i mocą aktywował go.
Pokuj zalała niesamowita jasność, która znikła jednak w ciągu ułamka sekundy.
Kensar rozglądał się błędnym wzrokiem po popieszczeniu, po czym padł na podłogę. Zemdlał. Mistrz widział jeszcze, jak znika blask z palca wskazującego i serdecznego… Nie było mocy by go powstrzymać.
Uczeń ocknął się w swoim łóżku, w pokoju, na biurku leżało parę nowych ksiąg i zwinięty pergamin z pieczęcią mistrza. Tuż obok łóżka, na stoliku nocnym leżała lampka wina i przekąska. Młody Adept usiadł na łóżku i drżącą ręką sięgnął po puchar z winem.
Winno było dość cierpkie, ale rozlało się przyjemnym ciepłem po ciele.
Przekąska dodała mu wystarczająco siły, aby mógł wstać. Choć poruszał się niepewnie i z sporym trudem. Powoli dotarł do biurka i ciężko usiadł na miękkim krześle. Szybko przejrzał książki na biurku, zdziwiła go różnorodność i wiedza w nich zawarta – daleko wykraczała poza to, co do tej pory widział.
Po przejrzeniu księgozbioru, przyjrzał się pieczęci na pergaminie. Na pierwszy rzut oka wyglądała zwyczajnie, ale po bliższych oględzinach dookoła herbu-podpisu Mistrza zauważył mnóstwo małych znaków, które po skoncentrowaniu na nich wzroku świeciły czerwienią. Uczeń wiedział, co to znaczy. Oprócz wosku przed otworzeniem tego pergaminu broniło zaklęcie. I to sądząc po mocy mistrza, nie było byle, jakie zaklęcie.
Kensar wiedział, że nawet gdyby opanował zaklęcie rozpraszające runy, i tak nie zdołałby tym kontr zaklęciem przełamać pieczęci mistrza. Więc po prostu postanowił przełamać pieczęć i sprawdzić, co się stanie.
Więc zrobił tak jak myślał.
Kiedy złamał pieczęć, z run wytrysnęła czerwona energia delikatnie uderzając go w dłonie. Przez chwile czuł jej dotyk, po czym zmieniła się w mgiełkę unoszącą się nad pergaminem.
Młody adept pewnym ruchem rozwinął zwój. Całą jego powierzchnie pokrywały trzy durze symbole, jakby w połowie uaktywnione…
Uczniowi zajęło dłuższą chwilkę rozpoznanie znaków…
Oczy rozszerzyły mu się z przerażenia. Na zwoju znajdowały się glify Śmierci, Obłędu i Wiecznego Snu. A mgła zaczęła powoli na nie opadać…
Uczeń zorientował się w mechanizmie, kiedy mgła pokonała ponad trzy czwarte dystansu.
Mgła podnosiła się po zerwaniu pieczęci i znalezieniu kogoś żywego (zapewne, jeśli nie natrafiłaby na nic żywego to naprawia pieczęć, po czym wpada znów do run.). Unosi się w powietrzu do czasu otwarcia zwoju. Kiedy już ktoś go otworzy…
Mgła opada aktywując wszystkie glify, co wywołuje niezbyt wesoły efekt u osoby stojącej/siedzącej nad zwojem.
Jednak wiedza to jeszcze nie działanie…
Mgła zdołała dotrzeć do zwoju, a uczeń zdołał jedynie zamknął oczy i czekać na nieuniknione. Zdawałoby się nieuniknione…
Jednak nic się niestało.
Kiedy uczeń niepewnie otworzył oczy, ukazał mu się dziwnie normalny widok.
Z zwoju znikły glify i zostały zastąpione, przez zwykłe nieco koślawe aczkolwiek wyraźne pismo mistrza.
„ Drogi „Nieudaczniku” Kensarze Steen
Salevo 13.6.504
Drogi Kensarze, Wybacz środki ostrożności, ale ten list mógł wpaść w niepowołane ręce, czego bardzo bym nie chciał.
Dlatego właśnie mgła została nastawiona na twoją obecność. Tylko po znalezieniu ciebie, dezaktywuje glify. Inaczej albo, jeśli nie natrafi na nic żywego po prostu znów zapieczętowuje zwój. Jeśli natomiast natrafi na coś żywego, co nie będzie tobą… Zidentyfikuj glify a się dowiesz.
Ale odchodząc od kwestii bezpieczeństwa, powinienem był już wrócić do głównego wątka tego listu.
Wyjechałem w bardzo ważnych sprawach, zapoznaj się z księgami, które pozostawiłem ci na biurku.
Nie mogłem ci tego powiedzieć w czasie rozmowy, albowiem po zaklęciu światła straciłeś przytomność a ja nie miałem czasu, aby czekać jak łaskawie się ockniesz.
Przestudiuj je w takiej kolejności:
-Teoria Znaków Podstawowych
-Teoria Znaków Zaawansowanych
-Zastosowanie Glifów
-Zastosowanie Glifów Do Kowalstwa
-Zastosowanie Znaków Do Tworzenia pieczęci
-Kombinacje Glifów i Pieczęci
Pamiętaj, że teoria to nie wszystko! Ćwicz codziennie każdy nowy glif, ale uważaj z zaklęciami. Nie szarżuj ze zużyciem mocy, chyba, że lubisz często tracić przytomność.
Codziennie moja kucharka będzie odwiedzała cię i gotowała ci posiłki, masz dostęp do piwniczki. Ale nie wypij za dużo, w twoim wieku to jeszcze niezdrowo.
Nie zawiedź mnie, kiedy wrócę, masz umieć wszystko, wiedzieć wszystko itp.
A jeśli nie rozumiesz, dlaczego tak bardzo zależy mi na tym, abyś tylko ty to przeczytał, to oto krótkie wyjaśnienie:
W świecie magii nic nie wiadomo, a ja nie lubię niczego pozostawiać przypadkowi. Jeśli mam jakiś sprytnych wrogów, to może wymyślą jak wykorzystać ten zwój przeciwko mnie.
A pyzatym bawi mnie obraz jakiegoś szpiega śpiącego smacznie przez czas nieokreślony, inteligentnego donosiciela pozbawionego rozumu rzucającego się po pokoju w obłędzie, albo też po prostu wizerunek kolejnego trupa.
Z wyrazami szacunku (I dobrym humorem) Twój mistrz, Rennkar Złośliwy (Już nie tak bardzo.)”
*Plama wina*
Na rogu listu, Uczeń znalazł plamę po wylanym winie.
Kensar ze względu na brak lepszego zajęcia rozpoczął studiowanie opasłego tomu „Teorii Znaków Podstawowych”. Następnego dnia ćwiczył wystudiowane poprzedniego znaki w powietrzu. A wieczorem znów się uczył.
Tak mu mijały minuty…
Godziny…
Dni…
Tygodnie…
Powrót na szlak
Rennkar powoli kończył pisać list do swojego ucznia.
Podniósł na chwilę głowę i spojrzał na nieprzytomnego Kansara. Po czym podniósł do ust następny kieliszek. Nawet ich nie liczył, tak jak nie liczył butelek, które opadały na ziemie.
Nie wiedział, co skłoniło go do pijaństwa. A że był pijany, był pewien. Inaczej, jak wytłumaczyłby ten dziwny i trudny do opisania stan. Jurto czeka mnie kac, pomyślał i natychmiast przestał pić. Jedyna racjonalna myśl dzisiaj…
Potrząsnął głową, wykonał parę łuków i kątów prostych palcem wskazującym naładowanym czerwonym światłem w powietrzu, po czym butelki zniknęły. Została tylko jedna pod biurkiem (cudem jeszcze nietknięta) i kieliszek dla ucznia (wypełniony winem A czym innym?).
Wyszedł z pokoju, po czym udał się do swoich komnat.
Dawno temu, kiedy był jeszcze młody opracował lekarstwo na kaca, który był wtedy częstym gościem. Zamroczony alkoholem dopiero teraz sobie o tym przypomniał.
Ruszył szybko do laboratorium, i połknął małą kapsułkę, która leżała na specjalnej półeczce.
Przez chwile czół bul brzucha, po czym wytrzeźwiał w czasie szybszym niż uderzenie serca.
- No to z powrotem ruszam w szlak… Chyba zacznę tam gdzie poprzednio. – Pomyślał Mistrz.
Rennkar wszedł głębiej w laboratorium, wykonał rękoma koło i dziabnął palcem wskazującym dokładnie w środek płonącego w powietrzu znaku. Po drugiej stronie laboratorium otworzyły się tajemne drzwi.
Mag, podszedł do otworu w kamiennej ścianie, po czym wykonał skomplikowany znak. Kończąc znak gestem wskazał przestrzeń w środku drzwi.
Na ścianach, podłodze i suficie zabłysły śmiercionośne runy, po czym wyblakły i pozwoliły przejść Czarodziejowi.
W środku czekało pomieszczenie wypełnione różnymi brońmy i innymi przedmiotami ustawionymi na półkach i w specjalnych ramach na ścianach.
Przy ścianie, przed magicznym oknem ustawione było misternej roboty biurko i wspaniały fotel, niezwykle wygodny i funkcjonalny fotel.
Oprócz korytarza, którym wszedł, z pomieszczenia było tylko jedne wyjście. W które natychmiast wkroczył Mistrz, kontem oka zauważył własne runy na portyku. Kiedy tylko weń wkroczył, przeniósł się do kwadratowego pokoju, z dwoma drzwiami na każdej ścianie. Szybko, na pamięć wszedł do jednych z nich.
Znalazł się w prostokątnej komnacie, z trojgiem drzwi przed sobą, wybrał środkowe, wykonał parę gestów, po czym wkroczył do komnat przeniesień (teleportacji).
Pośrodku komnaty na wysokości twarzy maga unosił się dysk z otworem, w który zmieściłyby się dwie ściśnięte obok siebie głowy. Sam dysk miał średnice półtora metra.
Pod nim zaś znajdował się misterny krąg z mnóstwem symboli pośrodku. Stworzenie go, kosztowało Maga wiele wysiłku.
Po drugiej stronie komnaty leżała złożona kolczuga misternej roboty, obok niej spoczywał kostur podróżny oraz wisiał długi szykowny płaszcz z kapturem. Rennkar z uśmiechem na ustach zdjął swoje ubranie i zastąpił je strojem podróżnym. W myślach przypominał sobie podróże i przygody, jakie kiedyś przeżył.
Ale te wspomnienia nieuniknienie podążały w kierunku towarzyszy…
Większość zginęło podczas eksploracji nowej planety za świeżo odkrytego portalu. Po zetknięciu się z gigantycznym potworem, który za nic miał główną siłę ofensywną drużyny – moje zaklęcia.
Miałem wtedy poważny dylemat moralny, albo zostać i walczyć w straconej sprawie, po czym zginąć. Albo też uciec, teleportując paru losowych towarzyszy. Jako tchórz, cholernie przestraszony tchórz bez zastanowienia użyłem drugiej opcji, tak się spieszyłem, że zaklęcie się wypaczyło…
Co prawda, ja i parę osób zostaliśmy wyteleportowani stamtąd, ale na tym poprawne działanie zaklęcia się kończy… Wszyscy wyteleportowani znaleźli się w losowych miejscach na tej planecie. I na losowych wysokościach…
Na szczęście wszyscy, którzy za mną się teleportowali, przeżyli… Choć niektórzy ledwo.
Nadal tak rozmyślając wkroczył w krąg, stanął dokładnie po środku, i włożył głowę do unoszącego się dysku.
Wykreślił rękoma skomplikowane symbole w powietrzu, po czym skupił się na miejscu, w które chciał się udać, na miejscy, w którym po raz pierwszy pojawił się na tej planecie.
Rozległ się głuchy trzask, a Mistrz znikł z Sali.
Rennkar otworzył oczy, widok przesłaniał mu jeszcze powidok po teleportacji.
Stał w środku wioski, wioski, którą jako pierwszą zobaczył na tej planecie. Zalała go jeszcze silniejsza fala wspomnień. Które postanowił po rozważać przy lampce brandy, nie pił miejscowej brandy od przeszło stu lat.
Wkroczył pewnie do gospody, zamówił butelkę brandy oraz dwa kieliszki. Nigdy nic nie wiadomo, może ktoś się przyłączy?
Rennkar usiadł przy stoliku w cieniu, nalał sobie brandy i powoli ją popijał rozglądając się leniwie po gospodzie.
Zdał sobie sprawę, że gospoda nie wytrzymała by stu pięćdziesięciu lat, to była najwyraźniej nowa gospoda wybudowana na gruzach starej. Była teraz mniej więcej w wieku tamtej za ostatnim przyjazdem.
Nagle zakrztusił się brandy, w tłumie zauważył swojego przyjaciela Arresa tylko, że w wieku około trzydziestu lat! To niemożliwe… Kiedy ostatnio się żegnali, miał trzydzieści pięć a to było bardzo wiele lat temu, chyba z dwa pokolenia. Dwa pokolenia… Tak, to na pewno jeden z jego potomków pomyślał. Nie myślisz racjonalnie, złajał się w myślach.
Mimo tego, ze nie był to jego przyjaciel. Jeśli odziedziczył po swoim dziadzie umiejętności walki, warto było z nim porozmawiać.
Mag wstał wziął brandy i zaczął kluczyć w stronę potomka swego przyjaciela, który właśnie rozmawiał z jakimś zakapturzonym podróżnym.
Potomek Arresa usłyszał kroki osoby, wyraźnie kierującej się w ich kierunku chwycił głowicę sztyletu ukrytego w pelerynie, po czym przywołał miły uśmiech na twarzy, po czym odwrócił się do nadchodzącej osoby.
-RENNKAR?? – Ni to wykrzyczał, ni to wyszeptał – Co ty tu do diabła robisz??
-A, więc twój dziadek ci o mnie powiedział? – Zapytał się Mistrz
- Jaki dziadek do jasnej cholery? To ja Arres, twój kumpel. – Powiedział tylko odrobinę zdziwiony Arres.
-Ale, Ale jak? Ostatnio miałeś ponad trzydzieści lat i… i…
-Spokojnie Rennkar, zaraz wyjaśnię ci ten fenomen. Pewien znany mag królewski wymyślił miksturę wiecznej młodości, ale kosztowała krocie… Więc zebraliśmy się w dawną drużynę i szukaliśmy łatwego zarobku jak dawniej, w końcu po dalszym zestarzeniu się przy odbijaniu małych wiosek, paleniu innych itp. Dostaliśmy poważne zlecenie, smok naleciał na jedno z większych faktorii handlowych Delhii, a nam zapłacono krocie za zabicie gada. Oczywiście nikt nie wiedział ile złota zgromadził, więc nikt nie zauważył ubytku. A zabicie go było proste – Usłyszał przyjemny i znajomy głos, charakterystyczny głęboki śmiech Katrisy – Chyba jeszcze pamiętasz moje umiejętności? –Było to dość dwuznaczne pytanie…
-Ależ oczywiście moja droga, a gdzie reszta?
- Sęk w tym… Że znowu poszło o podział łupów… A ciebie nie było w pobliżu… wiec… - Dukał Arres
- Ile ofiar – Zapytał beznamiętnie Mag
- Atsa, Makno, Ktrees, A reszta oprócz nas poturbowana i stara. Spółka z naszą księżniczką, zawsze się opłaca… - Odpowiedział Arres – Co powiesz na następną przygodę? Słyszałem o nowym portalu… - Widząc skrzywione miny „księżniczki” i Rennkara natychmiast dodał – Żartuje, straciliście już całe poczucie humoru?
-Jeszcze nie do końca… Ale ty pomagasz nam się go pozbyć. – Skrzywił się Mag – Gdzie schowaliście smocze złoto?– Zniżył głos
-Nasza słodka tajemnica – Odpowiedziała, Katrisa – Ale nie bój się o nie, jest w bezpiecznym miejscu. – Uśmiechnęła się lekko – A co do następnej przygody Rennkarze, wchodzisz w to?
-Znudziły mi się już zakurzone komnaty… I stare księgi… Oczywiście, że tak! Chce znów poczuć, że żyje zmierzyć się z niebezpieczeństwem większym niż poparzenie się w kuchni… Od kąt zaczynamy?
-Spokojnie przyjacielu, mamy czas… A tobie przydałby się trening, lata nauki niezbyt dobrze wpłynęły na siłę twojego organizmu – Arres uśmiechnął się do siebie – Choć tak właściwie, nigdy nie byłeś zbyt silny, ani wytrzymały…
Na przekomażaniu się i piciu upłynęła im cała noc. Rano wszyscy oprócz maga obudzili się na kacu…
Wczesnym rankiem, na łące nieopodal miasteczka, rosa pewnie osadziła się na trawię. Drzewa łagodnie uginały się pod lekkim wiatrem, a wojownik i mag szli powoli i spokojnie polną drużką.
Wojownik niósł dwa długie i oszlifowane kije, a mag wyglądał na dość zdenerwowanego. Co okazywał tylko po ukradkowych rzutach okiem w kierunku dwóch broni niesionych przez Arresa.
-Dobrze, a teraz przebiegniemy pięć mil tamtą drogom, po czym truchtem wrócimy tutaj. – Powiedział wojownik, kiedy doszli do polanki. – A kiedy wrócimy, zobaczymy, co umiesz zrobić z tym – Wskazał wolną ręką na kije.
Czarodziej biegł bez marudzenie, bo wiedział, że przy Arresie to tylko strata sił.
W końcu zmęczony, jak jasna cholera padł twarzą w wilgotną od rosy trawę na polance. Przewrócił się na plecy i podniósł rękę prosząc o chwilkę odpoczynku.
Wysoki wojownik, wcale niezmęczony długim biegiem stał metr od niego. Kiwnął głowom i pokazał siedem palców, po czym oparł się o drzewo i zaczął polerować dębowe kije długości ok. dwóch metrów.
Rennkar podszedł do towarzysza odebrał swój kij i zamachnął się nim kilkakrotnie na próbę. Był dość ciężki, ale dobrze leżał mu w dłoniach i już kiedyś ćwiczył podobnym.
Mag wbił kij w ziemię, po czym zaczął ćwiczenia rozciągające. Kiedy już skończył, spostrzegł, że Arres już czekał naprzeciwko niego z gotowym kijem.
-Do ilu trafień? – Zapytał Mistrz Magii.
-Do poddania się przeciwnika – Odpowiedział Fechmistrz. Zanim dokończył mówiąc już wyskoczył do przodu biegnąc prosto na przeciwnika z kijem wycelowanym w splot słoneczny.
Kiedy mag rozpoczął zamach, aby zbić kij przeciwnika, Arres zrobił pełen obrót i uderzył Rennkara w bok.
Ten tylko odrobinę spowolniony promieniującym bólem prawego boku dokończył zamach, który w pierwotnym zamierzeniu miał zbić kij przeciwnika. Teraz zaś, jego celem była (zdawałoby się) odsłonięta szyja wojownika.
Ale fechmistrza zauważył wiszące nad nim niebezpieczeństwo, tuż przed wykonaniem obrotu. Teraz po prostu podniósł rękę i wyrwał kij magowi, zanim kij znalazł się w połowie drogi do jego szyi.
Rennkar nieco zdezorientowany próbował się wycofać, jednak natychmiast poczuł ciężar dwóch kijów na ciele, po jednym na każdym ramieniu.
-Poddaje się – Powiedział nieco zły na siebie Czarodziej – Znów wygrałeś…
-Dobrze walczyłeś, ale za bardzo polegasz na umyśle, to ciało walczy nie on. Przez to nie możesz wykorzystać swojej wielkiej szybkości.
-Już mi to kiedyś mówiłeś, ale jak dotąd nie udało ci się mnie przestawić…
-Dobra, koniec gadania… Kolejna runda.
Mimo pulsującego bólu prawego boku, Mistrz Magii stanął znów naprzeciwko fechmistrza.
Ćwiczyli tak, aż ranek przeszedł w południe. Wtedy zjedli obiad i rozpoczęli maraton. Cykl powtarzał się, aż mag stracił rachubę.
Trzy tygodnie później, Rennkar i Arres znów stali naprzeciwko siebie na polance pokrytej rosą.
Mag mimo dziesięciu mil w tamtą i z powrotem, nie był zdyszany. Jedyną oznaką zmęczenia było parę koralików potu na jego czole.
Zamachnął się na próbę mieczem (albowiem od końca 1 tygodnia przestali używać kijów), wyciszył myśli i zadał serię ciosów wyobrażonemu przeciwnikowi. Jednak po chwili przerwał tą rozgrzewkę, musisz przecież zachować wystarczająco siły na ostateczną walkę z fechmistrzem.
Następnego dnia mieli ruszać, więc dzisiaj kończył się trening.
Dziś miała nastąpić finałowa walka treningowa.
Dziś miał pokazać wszystko, co przypomniał sobie z dawnych treningów.
Dziś miał zamiar pokonać Arresa… Choć sam wątpił w możliwość zwycięstwa. Jego umysł nie wierzył… Ale zmysł, który pozwalał u walczyć, dzięki któremu o wiele szybciej reagował twierdził, że go pokona.
Rozdarty przez wewnętrzny konflikt czekał na fechmistrza.
Ten pojawił się po chwili, między drzewami. Szedł uśmiechnięty polną drużką (I wywijał lewą nóżką), z długim mieczem zawadiacko przerzuconym przez ramię.
Bez żadnych wstępów wszedł na polankę i zaatakował maga cięciem w prawe ramię z góry.
Mistrz Magii odskoczył w bok, po czym odpowiedział na cios pchnięciem w brzuch, ale wojownik był już na to gotowy, wycofał miecz do bloku, po czym serią krótkich i słabych ciosów, zmusił Maga do przerwania ataku i skupienia się na obronie.
Jednak po paru chwilach wojownik potknął się na konarze, ukrytym wśród gęstej trawy. Mimo tego, ze stracił równowagę zdołał po części sparować zręczny cios maga. Dostał tylko małą rankę na odsłoniętym ramieniu.
Miecz uderzał o miecz krzesząc snopy iskier. Ręka Rennkara powoli drętwiała od sił uderzeń, więc chwycił miecz oburącz próbując szerokiego zamachu.
Jego zamiary znów zostały udaremnione przez Arresa, miecz Maga poleciał szerokim łukiem i zniknął w gąszczu lasu, tuż po nadzwyczajnie szybkim i niezauważalnym kontrataku.
Czarodziej leżał na ziemi zziajany, ale z uśmiechem patrzył na jedną rankę na ciele wojownika. Może nie był to największy sukces, ale nie była to przynajmniej całkowita Porażka.
Pierwsze promienie słońca leniwie wpełzały do pomieszczenia w karczmie. Zastały Tęgiego, starszego mężczyznę ulokowanego na tyłach gospody, pochylonego nad plecakiem.
Rennkar dopinał ostatnie paski i dopakowywał ostatnie drobiazgi kupione na podróż.
Jeszcze nie ustalili właściwego celu wyprawy, ale mieli pokręcić się w okolicach miasta Illanta. Podobno potrzebowali tam najemników z dużym doświadczeniem i dużo płacili. Sama droga też będzie niezłym testem umiejętności i przygodą, bo w Assiini (Jednego z kontynentów na tej planecie) nigdy nic nie wiadomo na pewno…
Po chwili skończył pakowanie i odstawił plecak na bok, po czym zszedł zjeść śniadanie. Kiedy zamykał drzwi kątem oka zauważył numer pokoju, napisany czarną farbą, czarna dwudziestka wyraźnie odcinała się od brązu drzwi. Numer ten wywołała u niego parę dawnych wspomnień z pierwszych dni na tej planecie.
Śniadanie było zarazem pożywne i pięknie podane, smalec na chlebie pobłyskiwał promieniach słońca, a wino było niesamowicie pokrzepiające. Choć była to trochę dziwna kompozycja, smakowała niesamowicie. Chleb był jeszcze lekko ciepły, a smalec jak wino przyjemnie chłodny.
Nie zdążył zjeść nawet szóstej części pierwszej kromki, kiedy dołączyli do niego towarzysze.
Teraz śniadanie toczyło się jeszcze wolniej, przeplatane częstymi rozmowami, wspólnymi wspomnieniami.
-Pamiętacie, jak walczyliśmy dla tego idioty, Króla Cerdika IV? Ta wielka beczka tylko żreć i rozkazywać bez sensu umiała… Ale o dziwo, mimo „diety” królewskiej skarbiec miał przyjemnie pełny…
Siedzieli na balkonie, nad właściwą salą, z dołu nie było ich widać.
Nagle pojawił się zdyszany pomocnik gospodarza.
-Panowie, grupka zbrojnych o was wypytuje. Pan Karczmarz – Powiedział z szacunkiem dla tytułu – Kazał mi panów uprzedzić. Zdaje się, że inni goście zaraz szlachetnych panów wydadzą.
Rennkar natychmiast przejął inicjatywę
-Dobrze, idź i wyślij ich w przeciwnym kierunku. To da nam chwilkę – Kiedy chłopak odbiegł kontynuował – To co panowie, ryzykujemy pogawędkę z ich mieczami, czy okno?
- Okno – Odparli zgodnym chórem Arres i Katris.
Ruszyli żwawym krokiem, lecz bez zbędnego i niebezpiecznego pośpiechu (można zapomnieć ważnych identyfikujących właściciela przedmiotów)do pokojów dopakować ostatnie rzeczy i przygotować drogę ucieczki. Arres, jak zwykle najbardziej zorganizowany zdołał pościelić łóżko i pozamiatać, zanim reszta dokończyła pakowanie.
Kiedy Rennkar i Katris wpadli do jego pokoju z tobołkami, on właśnie kończył podprowadzać konie pod przygotowaną wcześniej linę.
-Jak on to robi – Zapytał sam siebie Rennkar, zrzucając Wojownikowi wypchany plecak – A nie ważne – Mruknął, kiedy szybko schodził po linie w dół odbijając się od ściany gospody.
Dwie minuty od chwili zgromadzenia się drużyny przy koniach, wszyscy byli już gotowi. Wtedy jednak z okna byłego pokoju fechmistrza dobiegł ich hałas.
Trzy głowy odwróciły się naraz, sześć par oczu spostrzegło szukających ich zbrojnych w oknach wszystkich ich pokoi z naciągniętymi łukami skierowanymi w ich stronę.
Rennkar jako pierwszy ocenił sytuację
-Ruszać się idioci, co tak sterczycie! Już nas tu nie ma. – Po czym nie czekając na innych, nakazał koniowi galop.
Zauważył, że jego towarzysze ruszyli. Usłyszał dźwięk wielu zwalnianych cięciw…
Mocne uderzenie w plecy i…
Palący ból w pięciu punktach na nich…
Ostatnie, co pamiętał to zbliżający się powoli koński kark.
Zanim na niego opadł był…
Post został pochwalony 0 razy
|
|